fot. Vogue UK
Na tydzień mody couture do Paryża przybywa się w kilku celach. Po pierwsze, żeby obejrzeć kreacje warte tyle, co wystawiane w Luwrze dzieła sztuki (tak, tak, niektóre klientki, szczególnie z krajów arabskich, kupują je tylko po to, by poszerzyć swoją rozległą fashion kolekcję, do której wzdychają niczym turyści do Mony Lisy).
Po drugie, by wejść w posiadanie zapasów strojów na kilka najbliższych eventów (taka idea przyświeca między innymi naszej ulubienicy, dysponującej nieograniczonym majątkiem żonie oligarchy z Moskwy, Elenie Perminovej. Ostatecznie ubrania są jednorazowego użytku, czyż nie?).
Po trzecie, by nie stracić pracy (jeśli jesteś na liście płac CN, po prostu ciąży na tobie obowiązek pofatygowania się tych kilka razy w roku na show Balmain, Dior i Chanel – cała reszta mile widziana choć nie obligatoryjna).
Po czwarte, aby zaprezentować się w stroju z kolekcji, jaka jeszcze nie trafiła do sprzedaży (wiedz, że jeśli coś możesz kupić, to jest już niemodne).
I wreszcie po piąte, by spotkać się w widzianymi ostatnio wieki temu, być może na początku maja podczas gali MET w NY, fashionweekowymi przyjaciółmi (Buzi, buzi kochana, znowu schudłaś!).
Podsumowując: Podczas ostatniej edycji eventu towarzystwo jak zawsze dopisało, wszyscy wyglądali jak milion dolarów (i niewykluczone, że właśnie tyle mieli na sobie) oraz poczynili wspaniałe zakupy, bo wbrew pozorom, ręcznie szyte sukienki bez metki (zera mogłyby się nie zmieścić na kawałku tekturki) sprzedają się lepiej niż świeże croissanty.